środa, 27 września 2017

Co ma stary piernik do wiatraków: Copernicon 2017


Copernicon, czyli najważniejszy dla gier fabularnych konwent w Polsce zakończył się w niedzielę. Program był napakowany atrakcjami, impreza bogata i dobrze zorganizowana a sceneria przepiękna. Sam blok RPG był nieco izolowany, a przy tym na tyle interesujący, że praktycznie nic poza nim nie zaliczyłem. No, może dwa sleep-roomy, ale i to w bardzo ograniczonym zakresie. Wręczono dwie najważniejsze erpegowe nagrody - czyli Quentina i Puchar Mistrza Mistrzów. Poza tym, było sporo interesujących prelekcji, pograć też można było do oporu. Przede wszystkim zaś, było mnóstwo ludzi. Właściwie, większość osób związanych mocniej z hobby, które kojarzę choćby z internetu, była tam obecna.

Dla mnie to był konwent, gdzie poszczególne atrakcje programu zeszły mocno na plan dalszy. Były one tylko pretekstem, punktami zaczepienia, inicjującymi lub inspirującymi dyskusje w tzw. kuluarach. Ów aspekt towarzyski był o wiele ważniejszy - i to chyba nie tylko dla mnie.
Po pierwsze, już sama podróż, którą odbyłem wraz z Ifrytem, Fedorem, Kadu i Maćkiem była takim mocno skondensowanym mini-konwentem. Cały wyjazd mógłby się tylko do niej ograniczać, a i tak byłbym zadowolony. Po drugie, poznałem mnóstwo fajnych ludzi. Część z nich kojarzyłem z neta, ale to przecież nie to samo. Między innymi, udało mi się po raz pierwszy spotkać na żywo trzech spośród moich blogowych idoli, czyli Ifryta, Kaelliona i Wolfganga, z czego jestem okrutnie kontent. Po trzecie wreszcie, dane mi było wziąć udział w ciągnących się do rana, niezwykle żywiołowych, a niekiedy i merytorycznych dyskusjach. I to w gronie, o jakim jeszcze niedawno mógłbym tylko pomarzyć (pozdrowienia dla Sejiego, Wolfa, Buzza, Adriana, Sebastiana, Ifryta, Kaduceusza, Jakuba, Fedora i Zefira, z którymi udało mi się pogadać ciut więcej!). 

I tutaj pojawił się niestety jeden zgrzyt. A mianowicie taki, że pojechałem na Copernicon z gorączką i zapaleniem krtani. Za każdym razem, jak tylko próbowałem coś powiedzieć, z mojego gardła wychodził jedynie okropny skrzek. Pomyślałem więc, że niniejszym wpisem zrekompensuję sobie brak możliwości wypowiedzenia się w niektórych kwestiach. Nie wiem, czy potrzebnie, ale sami rozumiecie. Tyle myśli kłębi się w czaszce po konwencie, że część trzeba wypuścić, bo zacznę gwizdać uszami. Postaram się nie rozpisać zbyt obszernie. Zanim jednak przejdę do spraw dyskusyjnych, wspomnę tylko kilka twardych punktów programu, w których wziąłem udział, żeby nie być oskarżonym o bujanie w obłokach.